Lchlip Lchlip
196
BLOG

Cafe Foksal w wojennych czasch

Lchlip Lchlip Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

NASZA ULICA

Przyszedł na naszą ulicę nie wiadomo skąd. Głodny, brudny i obdarty, ciągnąc za sobą sanki.
Mimo mroźnej zimy dzień wyjątkowo był słoneczny i ciepły. Jego przyjście przerwało na chwilę naszą zabawę. Postawił sanki pod ścianą domu. Usiadł na nich. Oparł się plecami o ścianę, zsunął czapkę na tył głowy i zaczął wygrzewać się w słońcu niczym stuletni starzec.

Przez jakiś czas bez ruchu przyglądał się naszej zabawie, aż w końcu zasnął. Że śpi, zauważył pierwszy Tadek Kaska. Nie mówiąc nic nikomu o swoim zamiarze, ulepił twardą pigułę z brudnego śniegu, po cichutku, na palcach podszedł do śpiącego na jakieś dziesięć metrów i z tej odległości całą siłą cisnął ją śpiącemu chłopakowi w twarz.
Chłopak oszołomiony zerwał się na równe nogi. Nie wiedział co się stało.
To, że Tadek uderzył pigułą, zobaczył Zbyszek, brat Tadka, a widząc minę tamtego, zanieśli się oboje śmiechem.
Widząc, że ci dwaj śmieją się, przybłęda zaczął płakać.
To nas rozbawiło do reszty. Teraz zaczęliśmy wszyscy ciskać w niego twardym śniegiem.
Chłopiec w pierwszej chwili, płacząc, zaczął uciekać. Po kilku krokach zatrzymał się jednak. Przypomniał sobie o pozostawionych sankach. Zasłaniając twarz rękami katany, zbliżył się do nich. Jednak nie był już w stanie zabrać ich. Ze wszystkich stron na jego głowę sypały się brudne śnieżki. Nie wiem, jak długo trwałaby nasza zabawa, gdyby w pewnej chwili z domu nie wyszła Kaskowa, matka Tadka i Zbyszka, która widziała wszystko od samego początku. Na jej widok rozbiegliśmy się po pobliskich bramach.
Chłopiec wstał z sanek, na które upadł.
Kaskowa przywołała go do siebie. Posłusznie podszedł. Kaskowa ujęła chłopca za brodę. Podniosła mu do góry i spojrzała w twarz.

Ukryci nie usłyszeliśmy słów, ale widzieliśmy, jak mówi coś do niego, na co on energicznie ściągnął z głowy kawałek wełnianej pończochy zastępującej mu czapkę i zamaszyście waląc się w zapadłe piersi, uczynił coś w rodzaju krzyża.
Kaskowa była jednak nie przekonana. Odwróciła chłopaka i kazała uciekać czym prędzej, i cośmy już słyszeli, ostrzegła go, żeby się tu więcej nie pokazywał, bo żle na tym wyjdzie.
Chłopiec wziął sanki za sznurek i oddalił się nie wiadomo dokąd, tak samo jak nie wiadomo skąd przyszedł na naszą ulicę.
W kilka dni później, bawiąc się na ulicy, widzieliśmy go, jak jechał w kierunku stacji na swoich sankach przyczepionych do chłopskiej furmanki. Z powrotem zaś ciągnął jego sanki niemiecki wóz taborowy na wysokich kołach.
Z nikim nie przyjaźnił się. Zawsze był sam. Rówieśnicy albo przepędzali go z miejsca, w którym się pokazał, albo też uciekali przed nim.
W niektóre dni jeździł na sankach za wozami od rana aż do godziny policyjnej. Wieczorem, kiedy miasto już opustoszało i ludzie pozamykani w domach zaczynali pić bimber, brał sanki za sznurek, kryjąc się po bramach przed patrolami żandarmerii; szedł na rynek, gdzie po przeciwnej stronie kościoła stał piętrowy drewniak. Za drewniakiem ustawiono wielki śmietnik, do którego po dniach targowych dozorcy wrzucali uprzątniętą z rynku słomę i nawóz koński.
Chłopiec co wieczór, rozglądając się, żeby nikt go nie zauważył, wciskał sanki pomiędzy ścianę domu a śmietnik, przysypywał je z lekka słomą i właził do śmietnika, gdzie w rogu miał swoje legowisko.
Pewnej niedzieli około południa znowu pokazał się na naszej ulicy. Ale tym razem już bez sanek. Śmiało podszedł do Tadka Kaski. Odciągnął go na bok i zaczęli rozmawiać o czymś. Tadek przytakiwał głową, chłopiec nerwowo gestykulował rękami. Jak się później okazało, chłopcu, podczas kiedy spał, zginęły zza śmietnika sanki.
Ruszyliśmy na poszukiwania.
Po dwóch dniach znalazły się.
Były w rękach rodziny składającej się z czterech sióstr, które wszyscy mieszkańcy miasta, spotkawszy jedną z nich, nazywali Marmoladą.
Poszliśmy do Marmolady do domu.

Tadek z chłopakiem weszli do środka odebrać sanki, my zaś w trzech czekaliśmy na nich przed domem.
W mieszkaniu były trzy kobiety. Najstarsza z nich, kiedy zorientowała się o co chodzi, siłą wypchnęła Tadka za drzwi. Młodszym siostrom nakazała za wszelką cenę przytrzymać chłopaka i zarzuciwszy na głowę połataną chustę, wyszła z domu.
Nie minęło więcej niż pięć minut, jak była już z powrotem, prowadząc za sobą granatowego policjanta, plutonowego Kielaka, z karabinem na ramieniu i żandarma z blachą na piersiach. Wyprowadzono chłopaka od Marmolady obok na niewielki placyk, gdzie kiedyś stał drewniany dom.
Żandarm powiedział coś Kielakowi. Ten skinął głową. Zdjął z ramienia karabin, zarepetował i wymierzył w chłopaka.
Zanim jednak Kielak pociągnął za spust, chłopak rzucił się do nóg żandarma, zaczął całować czubki jego butów, a na dowód, że nie jest Żydem, ściągnął pończochę z głowy i przeżegnał się kilka razy.
Staliśmy obok bezsilni.
Widzieliśmy, jak Kielak, straciwszy cierpliwość, odtrącił lufą karabinu chłopaka od nóg żandarma. Pociągnął za spust. Wrony z placyku z krakaniem poderwały się do góry. Chłopak, łapiąc się obiema rękami za brzuch, odskoczył w bok. Padł drugi i ostatni strzał.
Chłopak upadł na śnieg zwinięty w kłębek.
Żandarm pochylił się do nóg. Podniósł z ziemi czapkę chłopaka, z uwagą obejrzał ją dokładnie, a potem lekko opuścił na twarz leżącemu.
                                                               luty 1963

Autor: JAN HIMILSBACH

Ze zbioru:
„Opowiadania zebrane” - Jan Himilsbach
Wydane przez:
„vis-a-vis Etiuda”, Kraków 2016
ISBN: 978-83-7998-123-6

Lchlip
O mnie Lchlip

Z dystansu ale nie z boku. Anonimowych blogowiczów "tykam". Pan/Pani są dla mnie osobami z nazwiskiem.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura